O trudnościach, walce o podium, miłości do karate i o przygotowaniach rozmawiamy z Martyną Łukasik, zdobywczynią brązowego medalu w tegorocznych Mistrzostwach Europy, które odbyły się w Rumunii w miejscowości Oradea.
Jak było w Rumunii?
Pierwszą walkę stoczyłam z Litwinką - bez żadnych dogrywek, żadnej szarpaniny. Weszłam na matę i zrobiłam swoje. Wygrałam. Ostatnią miałam z Ukrainką. Przypadkiem uderzyłam ją w twarz ręką, a tego nie można robić. Wydaje mi się, że to trochę zaważyło na ocenie sędziów. Okazała się lepsza, przegrałam tę walkę i zdobyłam brąz na mistrzostwach.
To był twój debiut na zawodach tej rangi?
Tak. W Rumunii bardzo mi się podobało, cała nasza kadra trzymała się razem. Mogliśmy na sobie polegać. Mieliśmy także ogromne wsparcie u naszych trenerów, którzy motywowali zawodników. Stres był ogromny, ale rozmowy z nimi pokładały mi wszystko w głowie. Telefony do mamy także dały mi ogromne wsparcie mentalne. Był także czas na to, żeby się przejść po mieście, pozbierać myśli przed wyjściem na matę.
Czyli trochę pozwiedzałaś Rumunię?
Zdążyłam zobaczyć co nieco. Chodziliśmy po rynku, ale względu na pandemię staraliśmy się głównie przebywać w hotelu. Nie pojechałam tam jednak turystycznie i nie skupiałam na tym swojej uwagi.
Jesteś zadowolona z brązowego medalu czy liczyłaś na więcej?
Oczywiście cieszę się, że zdobyłam brąz, ale nie chcę na tym poprzestać. Zamierzam jeszcze ciężej trenować. Forma jest, ale na zawodach trzeba też sobie wszystko poukładać w głowie - wtedy można osiągać takie wyniki, jakbym chciała. Chcę być najlepsza i zawsze staram się udowodnić, że jestem w stanie uzyskać najlepszy wynik. Nigdy nie odpuszczam.
Było ciężko?
Zawody były bardzo wymagające, jestem cała w siniakach. Ale kluczowe jest odpowiednie nastawienie, bo wyjście na matę podczas zawodów to często taki stres, który paraliżuje ręce, nogi. Jeśli ktoś powie ci, że przecież lubisz ten sport, lubisz ten ból i jesteś na niego przygotowana, to wtedy wchodzi się na matę i ma się z tego po prostu frajdę. Takie nastawienie oznacza przewagę nad zestresowaną przeciwniczą. Karate jest trochę jak gra w pokera, dlatego przygotowanie mentalne jest bardzo ważne.
Dużo trenujesz?
Codziennie, od poniedziałku do piątku jeden trening. W sobotę są dwa treningi, w niedzielę, z reguły, jeden. Trenowanie zajmuje mi najwięcej czasu. Mam zresztą takie wrażenie, że jak opuszczę trening, to się „rozreguluję”, a bardzo bym tego nie chciała.
Co ci się najbardziej podoba w tym sporcie?
Przy karate można się przede wszystkim wyżyć. Wyżyć, pobić, wydusić z siebie wszystkie złe emocje, które gdzieś są z tyłu głowy. Wchodzę na matę, zapominam o problemach i robię swoje. Po prostu kocham to, co robię, więc uważam, że skoro przyszłam na ten trening to muszę dać z siebie dwieście procent. Zdaję sobie sprawę, że moje przeciwniczki też trenują i też dają z siebie 200 procent. To mnie napędza.
Jak zaczęła się twoja przygoda z karate?
Zaczęłam trenować jak miałam siedem lat. Nasza nauczycielka nie robiła nam wf i moja mama się bała, że będę otyła. A ja bardzo lubiłam jeść jak byłam mała. W mojej szkole były prowadzone treningi karate, więc moja mama mnie na nie zapisała. Bardzo mi się spodobało, od pierwszego treningu zakochałam się w karate. Ta miłość trwa do dzisiaj w moim klubie.
Gdzie trenujesz teraz?
Niecałe dwa lata trenuję w klubie TKS Karate Tarnowskie Góry i czuję się w tam jak w rodzinie. Mam wsparcie na każdej płaszczyźnie. Jesteśmy wszyscy bardzo blisko ze sobą, przyjaźnimy się.